Gimnazjum Nr 10 im. T. Kościuszki ul. Partyzantów 10A 35-234 Rzeszów tel. 17 748 27 70 NIP 813 30 08 430 |
Dzisiaj jest roku |
|
Młodzi pisarze - rozstrzygnięcie Konkursu Literackiego „O Pióro Feniksa” |
Dnia 10 kwietnia 2016 roku został rozstrzygnięty Konkurs Literacki „O Pióro Feniksa”. Skierowany był do uczniów klas szóstych szkół podstawowych. Na ręce jury, w składzie mgr Ewelina Kardaś Herma, mgr Alicja Kądziela i mgr Aldona Rączy, spłynęło kilkadziesiąt prac z wielu szkół. Poziom konkursu okazał się bardzo wysoki i komisję konkursową zachwyciły wszystkie teksty literackie. Charakteryzowały się różnorodnością tematyczną, wielkim kunsztem językowym i bogactwem słowa, a ich autorzy niezwykle rozwiniętą wyobraźnią. W młodych adeptach sztuki pisarskiej widać ogromny potencjał. Wszyscy uczestnicy konkursu zostali uhonorowani za swój wysiłek twórczy. Przyznano dwie nagrody Grand Prix.
Oto wyniki konkursu: Grand Prix - Wiktoria Ostoja – Kowalska (Szkoła Podstawowa Nr 3 w Rzeszowie) - Mateusz Wronkowski (ZS NR 5 Szkoła Podstawowa Nr 7 w Rzeszowie) I miejsce - Milena Kąkol (Szkoła Podstawowa im. K. Wielkiego w Matysówce) - Katarzyna Półtorak (Szkoła Podstawowa Nr 3 w Rzeszowie) II miejsce - Miłosz Ślenzak (ZS NR 5 Szkoła Podstawowa Nr 7 w Rzeszowie) - Aleksandra Tyrakowska (Szkoła Podstawowa Nr 16 w Rzeszowie) III miejsce - Natalia Poninkiewicz (Szkoła Podstawowa Nr 3 w Rzeszowie) - Alicja Chwiejczak (Szkoła Podstawowa Nr 3 w Rzeszowie) Wyróżnienie - Martyna Ślęzak (Szkoła Podstawowa Nr 3 w Rzeszowie) - Olga Wajda (Szkoła Podstawowa Nr 3 w Rzeszowie) - Aleksander Oleszek (Szkoła Podstawowa Nr 2 w Rzeszowie)
Podziękowania należą się również wszystkim nauczycielom, którzy chcieli zaszczepić w młodzieży miłość do literatury oraz chęć wyrażenia słowem własnych uczuć, przemyśleń czy rozważań. Zapraszamy równocześnie do przyszłorocznej edycji konkursu J
Poniżej prezentujemy prace uczniów, którzy zdobyli nagrody Grand Prix.
Teleportacja
Siedziałam przed laptopem, w naszym domu przy ulicy Zamkowej, bez jakiejkolwiek koncepcji na napisanie opowiadania na konkurs. Nagle pomyślałam, że cudownie byłoby przenieść się w czasie i przestrzeni. W Wikipedii od razu sprawdziłam hasło teleportacja i zaczęłam się zastanawiać, czy jest możliwe przeniesienie się siłą umysłu w przeszłość. Tata zawsze mi powtarzał, że: „Chcieć, to znaczy móc”. Zamknęłam więc oczy i mocno się skoncentrowałam. Kiedy je otworzyłam, siedziałam na ławce w jakimś ogrodzie. Środkiem biegła długa aleja, a na jej końcu rysował się pałac Lubomirskich. Nie dojrzałam naszego domu. Na drugim końcu alei zauważyłam tylko dwie kordegardy. Od strony zamku dostrzegłam wyłamany parkan i zniszczone róże. Podeszłam w stronę zamku. Mur od północy był podziurawiony, zamek zamiast dwóch pięter, miał tylko jedno, a wieża przykryta była niską, półokrągłą kopułą. Podeszłam do miejsca, gdzie spodziewałam się zobaczyć fontannę multimedialną, ale zobaczyłam tam rozlewisko wodne, na którym kołysały się łodzie. Ani śladu fontanny. Nagle ujrzałam księdza. Pozdrowiłam go i zapytałam: - Co się stało z murem zamku? - Nie jesteś stąd chłopcze? – zapytał ksiądz. - Jestem dziewczyną! – odparłam. - Dziewczyna w spodniach, dobre sobie! – zachichotał ksiądz. Bzdura wisusie jeden. Ale dobrze, powiem Ci. To po bitwie. Niestety, konfederatów barskich pochowaliśmy koło wieży farnej. Przegrali, taki ich los – westchnął. Teraz już wszystko wiedziałam, był rok 1769. Przestraszyłam się i chciałam wracać do XXI wieku, ale dzieliło mnie od niego dwieście czterdzieści siedem lat. Zakołatało mi serce, zamknęłam powieki i skupiłam myśli. Stałam nad brzegiem jakiegoś jeziora. W oddali dostrzegłam klasztor Ojców Bernardynów. „Wiem, gdzie jestem!” – krzyknęłam. Tu, tu w przyszłości będzie plac Balcerowicza! Pogoda mi sprzyjała. Robiło się wiosennie. Dotarłam do ulicy Pańskiej, która wyglądała trochę inaczej, ale na swoim miejscu stały: liceum, kościół i muzeum. Na ulicy kręciło się sporo ludzi, eleganckie panie w kapeluszach, wielu pejsatych wyznawców religii mojżeszowej, a wśród których wyróżniali się chłopcy w czarnych mundurkach, niektórzy w sukiennych pelerynach. Na głowach mieli wysokie czapki z dużą, złota literą „G”. poczułam się nieswojo, bo wszyscy się za mną oglądali, szeptali, pokazywali palcami. To wszystko przez moje ubranie. Koło kościoła Farnego wznosiły się drewniane płoty, poniżej płynęła rzeczka. Chciałam przejść w bardziej ustronne miejsce, w którym byłoby mniej ludzi. Aby dojść do Wisłoka, znów musiałam iść Pańską. To była jedyna droga, ponieważ tam, gdzie będzie ulica Słowackiego (dziś już to wiem), znajdowały się wielkie ogrody. „Na wiosnę rzeka jest piękna, płynie dziko, szeroko i kręto” – pomyślałam. Nad wodą pasały się krowy i bardzo dużo kóz. Po Wisłoku pływały gęsi. Kozy zasmakowały w gałęziach krzewów, niektóre stały na tylnych nogach, aby dostać smakowite listki. W wodzie dostrzegłam chłopskie wozy, na które ludzie ładowali piasek. Wszędzie mowa polska, inna trochę od współczesnej, mieszała się z językiem jidysz. Od strony miasta słychać było wojskową orkiestrę, która grała smutną, żałobną melodię. Jakiś pan w cylindrze, trzymając za rękę chłopca, szedł w tamtym kierunku. Postanowiłam iść za nimi. Mężczyzna opowiadał chłopcu ciekawą historię. Mówił bardzo głośno, a ja uważnie podsłuchiwałam. Opowiadał o powstaniu w 1863 roku, o jego bohaterach, potem o legionach, Józefie Piłsudskim i o tym, jak ginęli za Polskę młodzi legioniści. - Popatrz, cztery lata temu zginął porucznik Florian Węglowski. Miał tylko dwadzieścia siedem lat. Dzisiaj idziemy znów na pogrzeb. Synu, to jest wielka manifestacja! – krzyknął. - Tatko – odpowiedział chłopiec. Wiem przecież, że to pogrzeb Leopolda Lisa Kuli. A ile on miał lat? - zapytał. - Policz – powiedział ojciec. Dziś mamy 16 marca 1919 roku. Zginął 7 marca, a urodził się 11 listopada 1896 roku. Chłopiec milczał. Policzyłam szybciej, miał dwadzieścia jeden lat i cztery miesiące. Podpowiedziałam więc głośno. Pan podziękował, a do syna rzekł: „Widzisz, ten biedny chłopak umiał policzyć, a ty nie, wstydź się!” Zwolniłam i pomyślałam: „Co ja tu robię? Przecież to nie moja rzeczywistość”. Zamek, który wcześniej widziałam, zbudował Spytek Ligęza. Zburzono go w 1902 roku, a ten nowy był już gotowy 1913 roku. Nagle dostrzegłam mój dom przy ulicy Zamkowej. Otworzyły się drzwi i na ulicę wyszedł niewysoki człowiek w rozpiętym płaszczu, z togą prawniczą na ręce. Poznałam go. To był wuj mojego dziadka – doktor praw – Piotr Więcek. Nieoczekiwanie zatęskniłam za 2016 rokiem. Siła umysłu. Chciałam wrócić do najbliższej rodziny. Jednak nie całkiem mi się to udało. Dalej stałam przed moim domem. Ulica Zamkowa ciągnęła się od Pańskiej do bramy zamku. Dostrzegłam biednie wyglądających ludzi oraz wielu żołnierzy. To nie było polskie wojsko. Mówili po niemiecku. Wszędzie widziałam swastyki. Dostrzegłam, jak otwierają drzwi siódemki. Wyszło dwóch gestapowców, prowadzili chłopca w studenckiej czapce. „Przecież go znam! Tak, to syn Piotra, a kuzyn mojego dziadka” – krzyknęłam głośno. Jego zdjęcia widziałam u nas w domu. Jakie to dziwne, wiem przecież, co się z nim stanie. Kaziu był żołnierzem AK, został zdradzony, uwięziony w obozie koncentracyjnym w Sachsenhausen. Przeżył. Do Polski jednak nie wrócił. Zamieszkał w Chicago, gdzie patronował harcerzom i działał w Kongresie Polonii Amerykańskiej. Spoczywa tam, gdzie chciał – na pobicińskim cmentarzu… Niemcy nie zwracali na mnie uwagi. Zza rogu budynku wyglądał młody mężczyzna. Schowałam się za drzwiami siódemki, które nagle otworzyły się i spotkałam się wzrokiem z pewnym chłopakiem. „Mój Boże! To przecież mój dziadek Julek!” – znów głośno krzyknęłam. Był on również żołnierzem AK. „Paczka w jego ręku to zapewne jedzenie” – pomyślałam. Dziadek nie dał złapać się Niemcom, niespodziewanie zabrała go jednak władza ludowa. Wywieźli go do więzienia w Krakowie przy Montelupich. Był tam bity i torturowany, siedział bez wyroku sądu do śmierci Józefa Stalina. Nagle przy ścianie domu zobaczyłam człowieka, który przybijał tabliczkę. Teraz zamiast ulicy Zamkowej, była inna – Świerczewskiego. Ujrzałam również młodą kobietę z dzieckiem na ręku i siatką z ziemniakami. To była moja babcia Ala (teraz ma 91 lat). Za chwilę dowie się, że mieszkanie jest puste, a mąż został aresztowany. Smutny czas dla mojej rodziny. Poczułam nieodpartą chęć powrotu do szczęśliwego roku 2016. Dostrzegłam, jak burzą domy przy dawnej ulicy Zamkowej i wytyczają nową trasę. Wiem, że to będzie ulica Leopolda Lisa Kuli. Jak to dobrze znać przyszłość. Był rok 1968. Z bramy liceum przy ulicy 3 Maja wyszła grupa młodzieży. Zauważyłam mojego tatę. „Jaki młodziutki!” – krzyknęłam podekscytowana. Właśnie zdał maturę. Wiem, co będzie dalej. Nie chciał żyć w PRL-u ani w okresie stanu wojennego. „Wiktoria” – powiedziałam do siebie. „Wiktoria!” – krzyknęłam. Ocknęłam się nagle i już wiedziałam, o czym napiszę pracę na konkurs. Szkoda tylko, że oprócz babci i taty nigdy nie zobaczę tamtych ludzi z przeszłości.
Wiktoria Ostoja-Kowalska Opiekun mgr Daniela Czerwonka
Kaskada łez
Dawno, dawno temu u podnóża wysokich gór płynął wartki strumień. Woda, skacząc po kamieniach, radośnie pluskała, a głos szumiącego potoku rozprzestrzeniał się daleko, zakłócając cisze majestatu gór. Wiatr tańczący na szczytach i w dolinach wygwizdywał swoją melodię. Ptaki szybujące po niebie śpiewały własną pieśń na cześć wolności stworzenia. Słońce południa rozgrzewało skały, padający deszcz obmywał je i spłukiwał drobne kamyki do płynącego potoku. Wszystko do lat było tu niezmienne: góry stały, deszcz padał i świeciło słońce. Tylko wiatr czasem przybierał na sile tak mocno, że wyrywał drzewa, podrzucał kamienie i z szaloną siłą spychał wodę w górskim strumieniu, aby szybciej płynęła ku dolinie. Wszystko dokonywało się samoczynnie. Natura pokazywała swoją siłę. W letnie popołudnie nad wysokimi górami rozszalała się burza. Przy jej gwałtowności wiatr halny wydawał się niewinnym zefirkiem. Czarne niebo przeszyły wielkie błyskawice, a towarzyszące im wyładowania, czyli pioruny, napełniły okolicę ogromnym hukiem. Wysokie góry zaczęły drżeć. Ptaki schowały się w rozpadlinach skalnych, tylko strumień płynął szybciej, jakby dostał wielkie turbodoładowanie. Oberwanie chmury sprawiło, że deszcz lał jak z cebra. Świat przesłoniła ściana wody. Wobec ogromnego naporu deszczówki strumień rozlewał się o wiele szybciej niż wydrążone koryto. - Zwolnij! – krzyczały krople wody do wartkiego nurtu. – Zwolnij, bo już nie możemy nadążyć biegać po kamieniach i skałach! Masa wody pozbawia każdą z nas indywidualności, a w szalonym pędzie nie mamy już sił, by walczyć z żywiołem. Zwolnij, zwolnij – szeptały prośbę niczym modlitwę w czas zagrożenia. Deszcz jednak nie ustawał, pioruny nadal wywoływały grozę, zdawało się, że siła żywiołów osiągnęła zenit. Nagle wszystko ucichło. Nieśmiało zza czarnej chmury wyjrzało słonko. Ulewa zmieniła się w delikatną mżawkę, tylko z każdej strony gór płynęło w dół wiele wody. Podmyty głaz oderwał się od skały i potoczył niżej, aż spadł w miejscu, gdzie wąskie gardło strumienia wypuszczało wodę. Zablokowany przepływ gromadził coraz więcej wody, ale nie było tu zapory i zbiornika retencyjnego. Napływająca woda miała coraz wyższy poziom, aż pod jej naporem oberwała się inna duża skała, tworząc po przeciwnej stronie szeroki uskok. Wtedy woda wtargnęła z takim impetem, ze w tym miejscu, na zboczu góry powstał wodospad. W tym samym momencie słońce oświeciło spadający nurt wody i nad górą zajaśniała potrójna, wielobarwna tęcza! Huk wody był tak wielki, że niedźwiedź wyszedł ze swego legowiska, by podziwiać widowisko, a ptaki z wrażenia zapomniały swojej melodii. Spadająca woda robiła wiele szumu. To już nie był wartki, górski potok, lecz niewyobrażalna siła natury, stworzona różnicą poziomów. Tylko krople wody, skaczące na boki, krzyczały coraz głośniej, jednak przy ogromnym huku wodospadu nikt nie słyszał ich wołania. Kropelki starały się trzymać razem, a mimo to niewidzialna siła rozdzielała je i zrzucała to w dół, to na skałę. Upadek pozbawiał krople wszelkiej aktywności. Kotłując się w miejscu upadku, poddawały się w końcu sile uderzenia i smutne odpływały dalej ku szerokiej rzece, która wchłaniała każdą ilość wody i unosiła ją ku morzu. Nurt rzeki i nurt życia mają swoje prawa, są one wspólne dla jednostek. Pewnego dnia mały chłopiec wybrał się w góry ze swoim starszym bratem. Wspinając się coraz wyżej i wyżej, doszli do miejsca, w którym woda z góry z impetem spadała w dół. Ogromny wodospad tak zachwycił braci, że zaniechali dalszej wspinaczki. Usiedli z boku i podziwiali, podziwiali, i podziwiali ten wspaniały cud natury. Kiedy słońce wychyliło się zza szczytu i oświetliło spływającą wodę, obaj bracia wydali jednocześnie okrzyk zachwytu. - Cudowne! Piękne! Potem zamilkli, wsłuchując się w szum spadającej wody. - Wydaje mi się, jakbym słyszał płacz – powiedział młodszy brat. – Przecież łzy to też woda. - Wydaje ci się – odparł starszy – Skąd w wodzie płacz? - Nieprawda – szepnęły krople wodospadu – wszystkie płaczemy z bezsilności. Porwał nas nurt i nic go nie może już zatrzymać. Nie chce nas wypuścić, nie słucha naszych próśb, więc płacząc , płyniemy nurtem. Tak upływa nasze życie, jak potok płynie w dal. Bracia spojrzeli po sobie. Ich zdumienia nie trzeba opisywać. - Widać, że to co zachwyca i jest piękne, równocześnie kryje w sobie smutek – powiedział starszy brat. Po chwili ciszy młodszy, nie odrywając wzroku od wodospadu, powiedział jakby do siebie: „Kaskada łez”, a potem podskakując wołał: - Kaskada Łez! Kaskada Łez! Braciszku, nazwijmy ten wodospad Kaskadą łez! Każdy kto tu przyjdzie, niech go podziwia i zrozumie, że są w życiu trudne sytuacje i nic na to nie można poradzić. Piękno czasem wymaga ofiary i trzeba się z tym pogodzić. - Masz absolutną rację! W smutnych chwilach naszego życia będziemy tutaj przychodzić, by wylewać swoje łzy. Uśmiechnęli się na tę propozycję i zostawiając za sobą przepiękny i wielki wodospad, udali się w drogę powrotną. Trudno się dziwić, że wszystkim spotkanym ludziom opowiadali o Kaskadzie Łez, zachwycająco pięknym i płaczącym wodospadzie. Każdego, kto chciał na własne oczy zobaczyć ten cud natury, bracia prowadzili w góry, dlatego niebawem zostali wytrawnymi przewodnikami górskimi. Żyli długo, szczęśliwi, że odkryli czarujące miejsce na ziemi, które natura ofiarowała człowiekowi.
Mateusz Wronkowski Opiekun mgr Marzena Grzebyk
|